Wszystko co straszne, potrzebuje naszej miłości


Chciałam podzielić się swoimi przemyśleniami na temat bardzo pięknego obrazu, jakim jest Biały Bóg/Fehér isten (2014). To nie będzie podręcznikowa recenzja. Nie mam wystarczających kompetencji, żeby wchodzić w rolę kinowego sędziego. Tym niemniej czuję potrzebę promocji tego filmu, bo zbytnio mi się spodobał, bym miała udawać, że go nigdy nie obejrzałam. A że żaden psiarz jeszcze tego nie uczynił, biorę się za to ja... z lekkim poślizgiem.

Słowem wstępu: za reżyserkę odpowiedzialny jest Kornél Mundruczó. Jeśli to enigmatyczne nazwisko nie przywodzi Ci nic na myśl, poza węgierskim brzmieniem (albo nawet i to nie wydało się oczywiste), to... nie ma dla Ciebie żadnej nadziei. Dla mnie też, bo dowiedziałam się co nieco o nim dopiero, gdy zaczęłam buszować po filmwebie przy pozycji Biały Bóg. Jego filmy nie są oceniane wysoko przez szary, pospolity lud kraju kwitnącej cebuli, co znaczy, że muszą być naprawdę ponadprzeciętne. I po prostu dobre. A jeśli są utrzymane w podobnej konwencji, jak rzeczony Bóg, to jestem pewna, że zapałam do reszty z nich ogromną sympatią. Łagodny potwór - projekt Frankenstein już czeka w kolejce filmów do obejrzenia. 

Mamy do czynienia z dramatem, thrillerem, kinem familijnym. Wszystkiego po trochu. Chociaż uważam, że najmniej z tym ostatnim, ale to zostało skrzętnie zawoalowane. Rzecz rozgrywa się na ulicach Budapesztu. No chyba, że postać Lili ma akurat zajęcia w szkole muzycznej, koncertuje czy śpi. Pierwsza scena = przepiękna retrospekcja. Popatrzcie tylko na te ruchy kamery, wspaniałą kompozycję na każdej z klatek i powiedzcie, jak się nie zakochać? Szczególnie upodobałam sobie ujęcie z lotu ptaka, kiedy złaja psiurów przebiega po pasach dla pieszych. Bardzo artystycznie ukazane. Miód na oczy. Nie są to typowo piękne obrazki, ciężko je wyselekcjonować, bo na pierwszy rzut oka nic szczególnie ładnego niby nie widać. Bezsprzecznie czuć spore napięcie i lekki dreszczyk na łopatkach, gdy między 0:13, a 0:30 nie ma na ekranie żadnego życia. Ulica opustoszała i dopiero po dłuższej chwili wyłania się nam jakiś dwukołowiec (nie, nie sigłej).



No i ten cytat wprowadzający - to lubię. 
Nie jest jednoznaczny. Odniesień ma tyle, ile sama fabuła i do każdej interpretacji filmu mógłby się dopasować bez jakiegoś naciągania. 

Wszystko co straszne, potrzebuje naszej miłości.

Wyrwane z kontekstu i troszkę przeinaczone. Zdaje się, że tutaj mamy poprawną wersję cytatu z twórczości Rainera Marii Rilke:

Jakże moglibyśmy zapomnieć owe dawne mity stojące u zarania wszystkich ludów, mity o smokach, które niespodzianie przemieniają się w księżniczki; być może wszystkie smoki w naszym życiu są księżniczkami, które tylko na to czekają, by ujrzeć nasze piękno i śmiałość. Może wszystko, co straszne, jest w głębi bezbronne i oczekuje od nas pomocy.

(Lepiej mimo wszystko brzmi cytat 1. Jest czytelniejszy)



[SPOILER ALERT] O czym jest film w dwóch słowach? [SPOILER ALERT]


Nastoletnia Lili trafia tymczasowo pod opiekę ojca. Między nimi jest jakaś luka, oziębłość... i daje się to bez problemu odgadnąć na samiuśkim wstępie. Rodzice są rozwodnikami. Nieodłączną częścią jej egzystencji jest nasz domniemany główny bohater - wieloras Hagen. Ona i on są ukazani niemal jak jedno ciało, jeden duch. Spać razem, jeść razem, nie ma przebacz... Skąd ja to znam? Ta szczęśliwa miłość zostaje brutalnie przerwana. Konkretów nie zdradzam. Im więcej dzieli ich kilometrów oraz czasu rozłąki, tym istotniejsze zachodzą w nich zmiany. Z początku są nierozgarnięci, momentami obojętni, aż koniec końców odsłaniają pazur. Przynajmniej Hagen staje się nad wyraz brutalny. Tylko czemu tak się dzieje? Ktoś to na nim wymusił dla zysku, a wcześniej ktoś inny doprowadził do obecnego stanu rzeczy przez brak tolerancji dla jego rasowej odmienności. Dosłownie. Zatem dzieło można odczytywać również w kontekście polityki Węgrów pod rządami Orbana, jeśli nawet nie ta droga jest jedyną właściwą. Nie wiemy, kiedy tak naprawdę następuje punkt kulminacyjny, ale załóżmy, że wraz z chwilą, kiedy Hagen dokonuje zemsty na swoich oprawcach. Bardzo mi to przypomina Django Unchained. Taki drobny smaczek.


Szczególnie fajnym zabiegiem było pokazanie walki psów, z której "zwycięsko" wyszedł Hagen. Następnie jego ucieczka, wyczerpujący bieg i szybkie przejście pomiędzy jedną sceną, a drugą, by pokazać, jak Lili pomyka przez miasto i gwałtownie zatrzymuje obok klubu. A tam odbywa się najprawdziwsza libacja. Trzynastolatka chleje na umór i traci świadomość. Na drugi dzień ojciec odbiera ją z komisariatu. Od tego momentu ich relacja zaczyna się nagle bardzo ocieplać, a Lili twierdzi, że już nie potrzebuje psa. Nie wiem, czy mówiła serio, czy dla zmyły, bowiem końcówka filmu wskazuje, że nie tak łatwo wymazać Hagena z pamięci. W nawiązaniu do końcówki i całości zarazem, przewija nam się non stop jeden motyw muzyczny, który w ostatniej scenie odegra kluczową rolę. Węgierska rapsodia Franciszka Liszta (kliknijcie, żeby odsłuchać). Występuje w zwiastunie (otwiera któryś ze zwiastunów), Lili gra ją Hagenowi do snu, a bezpańskie psy słuchają tejże melodii w schronisku oraz na finiszu, co da rezultat taki, że z krwiożerczych bestii zamienią się w pokorne cherubinki. Za umilenie ścieżki dźwiękowej odpowiedzialni są również Volkova Sisters (At the Home of The Giant Wolfe) - ich piosenka pojawia się raz, oni także we własnej osobie, ale na tyle długo, żeby zdążyli wpaść w uszy.

Jak wspomniałam u samej góry - nie serwuję recenzji poważnego kinomaniaka. To raczej zwierzenia nijakiego widza. Gdybyście mieli ochotę na interpretację z prawdziwego zdarzenia - koniecznie zajrzyjcie na Kulturę Liberalną!

Pozdrówki. To mówiłem ja, Jarząbek.

Brak komentarzy

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Obsługiwane przez usługę Blogger.