Featured

Uśmiech!

by 9/20/2018
Mało który właściciel zdaje sobie sprawę ze znaczenia psiego uśmiechu, a jest to sprawa najwyższej wagi. Korzystając z okazji, że walczę akuratnie z wirusem, postanowiłam umilić sobie czas spisywaniem wszystkiego, co nie jest mi obce w tym temacie. 


Ale po co to wszystko...

Skoro wilki nie myją zębów i są w stanie przez wiele lat się nimi posługiwać, to w czym problem?
Kluczową rolę odgrywa wilcza dieta pozbawiona zbóż. Prawdopodobnie w poście na temat BARF-a zawarłam taką ciekawą informację (a jeśli tego nie zrobiłam, to nawet lepiej, nie będę się dublować), że psy posiadają zdolność adaptacji pokarmowej i w efekcie spożywania gotowej paszy "mięsno-zbożowej", zaczynają wytwarzać w ślinie enzym odpowiedzialny za trawienie węglowodanów, alfa-amylazę. Wskutek tego zjawiska, na szkliwie osadza się biofilm (skupisko bakterii), który - jeśli nie rozpuszczany systematycznie przy pomocy odpowiedniego medium - w końcu mineralizuje się i tworzy kamień nazębny, którego nie da się usunąć na własną rękę. Dlatego tak ważne jest, żeby szczotkować psu zęby. Jednocześnie warto zredukować spożywanie do minimum źródeł glutenu,  a najlepiej wykluczyć je całkowicie z jadłospisu. To kompletnie nie jest psu potrzebne do szczęścia, zdrowia i długiego żywota. Oczywiście zaznaczam, że nie jestem antyglutenowym antyszczepionkowcem! Dla mnie gluten to podstawowe paliwo, ale moja fizjologia oraz upodobania smakowe troszkę jednak odbiegają od psich.

Skoro już udało mi się Was przekonać powyższym wstępem, zabieramy się do pracy.
Czym czyścić, a czym nie?

Na rynku istnieje pewna pasta, czy też mus do miejscowego nakładania. Główną substancją czynną tego specyfiku jest chlorheksydyna. To wspaniały wynalazek, który prezentuje szereg dobrodziejstw (działanie antyseptyczne, przeciwgrzybicze łagodzące) i jest zbawieniem dla wrażliwych, mocno krwawiących dziąseł. Stanowi również świetne remedium w przypadku zaawansowanej paradontozy. Niestety mankamentem jest to, że przy nieumiejętnym stosowaniu tejże pasty, wyrządzimy panu psu dużo więcej szkody, niż pożytku. Kiedy zauważyłam, że Goranowi zażółciły się pierwsze trzonowce, poruszyłam temat uzębienia przy okazji rutynowej wizyty w gabinecie weterynaryjnym. Dostałam wtedy Dentisept i stosowałam ją dość długo, ze 3-4 razy w tygodniu. Błyskawicznie zaobserwowałam, że jest jeszcze gorzej. No i zwielokrotniłam częstotliwość używania. To był cholerny błąd.  W tej chwili ząb jest do połowy brązowy i nie umiem sobie poradzić z nim domowymi sposobami. Dlaczego do tego doszło? Bakterie po pewnym czasie uodparniają się na działanie chlorheksydyny i tworzą kolonię, zatem pod żadnym pozorem nie wolno stosować jej zbyt długo. Z autopsji poleciłabym jednak systematyczne szczotkowanie klasyczną pastą do zębów, od samego początku, a jeśli już zdecydujemy się na coś z chlorheksydyną, lepiej używać tego maksymalnie ze dwa razy w tygodniu przez miesiąc i dać sobie spokój. Oczywiście alfą i omegą nie jestem, nie przypisuję sobie monopolu na rację.

Czym właściwie jest wyżej wspomniana, klasyczna pasta? Tak naprawdę każda, która ma delikatne właściwości ścierające i rozpuszczające płytkę nazębną. To wszystko. Nie ufałabym w stu procentach tzw. pastom "enzymatycznym" które rzekomo wystarczy nałożyć na zęby i zrobią za nas resztę roboty. Dr Jerzy Gawor, uznany na całym świecie specjalista z zakresu zwierzęcej stomatologii, u którego miałam ogromne szczęście leczyć Gorana, podkreślał, że czyszczenie zębów jest czynnością typowo mechaniczną. Musimy wprawić szczotkę w ruch (czy też gazik), a nie oczekiwać, że ząb magicznie umyje się sam.

Warto wiedzieć, że pastę do zębów możemy wykonać sami, ze składników, które nierzadko goszczą w polskich domach. Potrzebny będzie:

  • Węgiel aktywny (aktywowany)
  • Spirulina/algi morskie
  • Glinka kaolinowa
  • Cytryna
  • Olej roślinny

Nie ma tu żadnej skomplikowanej filozofii. Wszystko mieszamy, aczkolwiek uczulam, żeby węgiel  dokładnie rozdrobnić, czy nawet kupić od razu wersję kapsułkową. Zbyt duże, twarde kawałeczki węgla mogą wszak porysować szkliwo. Moździerz nie poradzi sobie wystarczająco dobrze.

Ilość składników odmierzam na oko, stosuję nie raz metodę prób i błędów, byle tylko udało mi się uzyskać odpowiednią, płynną konsystencję.

WAŻNE: Przy codziennym stosowaniu zalecam wyłączyć węgiel z listy składników. Ma silnie absorpcyjne działanie, więc wchłania zawarte w ślinie jony wapnia i fosforu istotne dla procesu remineralizacji szkliwa, który ciągle zachodzi w jamie ustnej/pysku.

Chrup, chrup i TRACH

Co z reguły robimy, kiedy złamie się nam ząb? Pędzimy do dentysty, prędzej czy później. Jak ukruszy się nam szkliwo, zazwyczaj też nie olewamy problemu, mimo że nie jest to jeszcze tak paląca sprawa, jak ubytek odsłaniający miazgę.

Ludzie, na pewno zdajecie sobie sprawę, że psie zęby niczym się od naszych nie różnią poza kształtem przystosowanym do rozrywania mięśni i miażdżenia kości. Chory ząb cierpi zawsze tak samo i wymaga odpowiedniej troski.

Ubytek szkliwa, nawet jeśli nie odsłania komory zębowej, jest stanem wymagającym interwencji. Przez kanaliki zębinowe dostają się bakterie, które mogą (choć nie muszą, ale lepiej dmuchać na zimne) doprowadzić do stanu zapalnego miazgi. W mniej drastycznych wizjach: psa ząb po prostu będzie bolał. Tak samo jak nas, w kontakcie z zimną lub ciepłą potrawą. Nawet przy bardzo ostrych stanach, nie otrzymamy od zwierzęcia feedbacku, jak się miewa. Obserwacja jest kluczem. Obserwacja i doskonała znajomość swojego chowańca. Nawet minimalne zmiany w zachowaniu mogą świadczyć o dyskomforcie. 

Opowiem Wam teraz naszą historię, chociaż nie obfituje ona w żadne zaskakujące zwroty akcji.  Nawet tego nie czytajcie, jeśli nie chcecie zmarnować cennych minut z życia. Moim celem jest uświadomienie czytelnika, jak dużo oferuje nam obecnie psia stomatologia.

Goran miał rok, gdy zaobserwowałam leciuteńko ukruszonego zęba. Gdyby nie precyzyjne szczotkowanie i ogromniaste kły, pewnie do dziś nie zdawałabym sobie sprawy, że pojawił się ten drobny ubyteczek. Zmartwiłam się rzecz jasna, bo co jak co, przyznać mi to trzeba - nie jestem normalna z wielu powodów, a w kwestii dbania o psi ząb, przewyższam poziom absurdu.
Modliłam się tylko, żeby kieł nie wyszczerbił się z biegiem czasu jeszcze bardziej. Wymodliłach, wyprosiłach. Na darmo. Stało się. No, to ruszyłam do krakowskiej kliniki na ulicy Chłopskiej.

Zdjęcia są własnością kliniki weterynaryjnej Arka, zostały udostępnione na moją prośbę.



Goran został poddany nieinwazyjnemu zabiegowi, który w każdej innej klinice byłby zapewne bardzo wyczerpujący i ryzykowny. Tutaj na całe szczęście zaserwowano mojemu mutantowi narkozę wziewną, po której miał tyle sił, co dziesięciu ogara :) Wracając do tematu: na samiusieńkim początku wykonano zdjęcie RTG, które uwidoczniło skalę zjawiska. Jak widzicie na pierwszym obrazku, ubytek okazał się na tyle mikroskopijny, że nie doszło jeszcze do obnażenia zębiny. Mimo wszystko w tym miejscu szkliwo było słabe i w przyszłości jak najbardziej mogłoby się to zdarzyć, więc wyraziłam zgodę na wypolerowanie kła. Na sam koniec zastosowano bonding. Tak, nie macie zwidów. Takie rzeczy u zwierząt domowych to dziś norma. Podobnie jak kiretaże, leczenie kanałowe, implanty oraz aparaty orto. W cenie zabiegu mieściło się jeszcze usunięcie kamienia i powiem Wam, że jak na tak ekskluzywną usługę, wykonaną przez tak doświadczony personel, cena była zaskakująco niska.

Zanim spotkam się z negatywnym odzewem, że męczę psa, serwuję niepotrzebną narkozę, czy co gorsza - robię to niby w celach upiększających, to już spieszę z odpowiedzią. Nigdy, przenigdy nie skorzystałabym z narkozy w kontekście odbiegającym od zdrowia. Biłam się z myślami bardzo długi czas, a w dniu zabiegu nie mogłam nawet nic wypić ze stresu. Ostatecznie doszłam do wniosku, że jeśli istniałby cień szansy, iż przyjdzie mi kiedyś tego zęba usuwać, czyli koniec końców i tak poddawać psa narkozie i narażać jeszcze na ogromny ból związany z gojeniem się zębodołu (zważcie, że korzeń jest około 2 razy dłuższy, niż sam ząb), to wybrałam po prostu mniejsze zło. Mogę Was ponadto zapewnić, że od tamtego czasu nie wydarzyły się już podobne zabiegi.

Dziękuję tym, którzy dobrnęli do mety!
My, Polacy, nie słyniemy z dbania o własne uzębienie, więc nie spodziewam się jakiejkolwiek zmiany po przeczytaniu tego posta. Ale super by było, jakbyście przynajmniej raz na miesiąc dokładnie skontrolowali stan psiej paszczy.


Ogar(opodobny) w sztuce

by 11/10/2017

Duży oryginał (klik)

Tematem niniejszego posta jest wciąż żywy (oby wiecznie!) zabytek polskiej kultury. Chociaż na załączonym obrazku mamy bez cienia wątpliwości psa św. Huberta, są liczne powody, dla których umieściłam wyżej właśnie jego zamiast ogara. Zerknijcie na obraz, potem na prawo, w stronę parę słów o człowieku. Widać tu jakąś różnicę? Ja jej na dobrą sprawę nie dostrzegam, poza tym, że psisko powyższe odznacza się mężną i potężną klatą oraz lwią łapą, ale wierzcie mi - ogary lada moment takie będą. Za to dzisiejszy bloodhound (PśH) ze swoimi fałdami skóry ciągnącymi go ku ziemi, nie przypomina choć w jednym procencie majestatycznego gończego z dzieła Britona Rivière.

Malowidło zatytułowane Requiescat powstało w 1888 roku i obecnie jest zabezpieczone w Galerii Sztuki Nowej Południowej Wali (Art Gallery of NSW, Sydney). Nadrzędnym argumentem przemawiającym za tym, aby Requiescat znalazł się w dzisiejszych wypocinach jest fakt, że to mój ukochany obraz ze wszystkich zgromadzonych w laptopowym folderze. Widać tutaj, że pies ma coś więcej, niż ziemską powłokę, jest niemal zantropomorfizowany, co nie powinno dziwić, skoro artysty domeną były właśnie zwierzęta. Sporo poświęcił ukazaniu relacji psa z człowiekiem. Wiadomo nie od dziś, że ta więź jest nieśmiertelna. Szczególnie wzruszający jest "Ostatni z garnizonu" (The Last of the Garrison), widoczny TUTAJ. Nie chcę, by mnie sądzili o sklerozę, dlatego TO (Compulsory Education) dzieło też zamieszczam. Z nim miałam styczność w pierwszej kolejności, jeszcze kompletnie przeświadczona, że to ogar... i wciąż liczę, że to jednak on. Ten jedyny.

Do tego, moi mniej zaogarzeni czytelnicy, jeśli jeszcze nie mieliście okazji się dowiedzieć z innych źródeł, bloodek jest protoplastą ogara polskiego (krzyżówka z foxhoundem w XVIII w.). A zatem: jeden pies!

Skoro wciąż tkwię przy większym bracie mojego Polaka, zaprezentuję następne cudo, którego jestem fanką. Tutaj widzę Gorana, daję słowo. Nikt mi nie wmówi, że to blood... 


Tym razem Sleeping Bloodhound spod pędzla Edwina Landseera. Obydwaj goście mieli łudząco podobny styl, więc łatwo ich ze sobą pomylić. Tu i tu pies gra pierwsze skrzypce.

W kręgu polskich malarzy są tacy, którzy pozostawili po sobie ogarzy wizerunek ze swoich lat. Takim przykładowym dziełem, gdzie już bez cienia wątpliwości występuje bardzo polski osobnik, jest Scena z Polowania (1877)
Tadeusz Ajdukiewicz



Zamiłowaniem Ajdukiewicza były sceny batalistyczne i rodzajowe. Tutaj zwierzę jest jedynie częścią ogromnej całości, chociaż i tak cieszy fakt, że ogara mamy niejako w centrum obrazu.
Musicie się zgodzić, że Goran jest bardzo podobny:


Siergiej Woroszyłow
Rosyjski artysta (żył w latach 1865 - 1911), mistrz scen z polowania. Póki co rekordzista tego posta i zanosi się na to, że nim pozostanie. Można mieć pewne wątpliwości co do tego, ile faktycznie wspólnego z ogarem polskim ma pies na tych malunkach, niemniej jednak łudzące podobieństwo w kwestii eksterieru o czymś świadczy.




Nazewnictwo jest w tym poście troszkę nieprecyzyjne, bowiem ogar jako taki, to nie tylko ogar polski. Nie skłamałabym w takim razie pisząc, że na każdym z przytoczonych obrazów bądź w cytowanej przeze mnie twórczości, przewija się najprawdziwszy ogar. Przyjmuje się, że już w XIX w. nastąpił klarowny podział na ogara polskiego (Canis Sagax) i gończego (Canis Venatictus). Obrazy pochodzą głównie z tego okresu, mimo iż u Juliusza Kossaka widzimy - zdawać by się mogło - jakieś pseudoogary (zupełnie inaczej ubarwione, niż XXI - wieczne egzemplarze), w moim odczuciu śmiało możemy wierzyć w zapewnienia, że to nasze, rodzime psiury. Nawet od lat 90. ogar zdążył się mocno przeobrazić. Widzieliście bullterriera sprzed stu lat? Też ciężko dać wiarę, że to ten sam gość.

Juliusz Kossak, Kozak z ogarem i sokołem, 1899
(akwarela przedstawia hetmana Żmiję, legendarnego wodza zaporoskiego)


Po wypięciu zadu można łatwo poznać najbardziej ogarzego osobnika (Kossak również).



Nim porzucę sztukę wizualną i przejdę do literatury, gdzie dopiero się dzieje... drobna ciekawostka na koniec. Niewykluczone, że grobowiec Władysława II Jagiełły jest przyozdobiony ogarami. W każdym razie psami myśliwskimi w typie. Bardzo blisko mam na Wawel, najwyższy czas zajrzeć do katedry i zobaczyć figury tych psów na własne oczy.  Według polskiej wiki, obecność psiej sylwetki, czyli symbolu grzechu (god, why?!) jest kontrą na obecność sokoła - symbol duszy. Wolę zostać przy wersji, że to po prostu nawiązanie do łowieckich zamiłowań władcy.

Pozostali, którzy przemycili na swoich płótnach ogaropodobnych: Bronisław Abranowicz (Uczta u Wierzynka), Aleksander Raczyński (Myśliwy z zającem), Julian Fałat, Józef Brandt, Czesław Wasilewski. Zapewne było ich więcej.


Tadeusz się dowiedział, że niemało czasu
Już przeszło, jak ogary wpadły w otchłań lasu.
Cicho; - próżno myśliwi nadstawiają ucha;
Próżno, jak najciekawszej mowy, każdy słucha
Milczenia, długo w miejscu nieruchomy czeka;
Tylko muzyka puszczy gra do nich z daleka.
Psy nurtują po puszczy jak pod morzem nurki.
A strzelcy obróciwszy do lasu dwururki
Patrzą Wojskiego: ukląkł, ziemię uchem pyta;
Jako w twarzy lekarza wzrok przyjaciół czyta
Wyrok życia lub zgonu miłej im osoby,
Tak strzelcy, ufni w sztuki Wojskiego sposoby,
Topili w nim spojrzenia nadziei i trwogi.
"Jest! jest!" wyrzekł półgłosem, zerwał się na nogi.
On słyszał! oni jeszcze słuchali - nareszcie
Słyszę: jeden pies wrzasnął, potem dwa, dwadzieście,
Wszystkie razem ogary rozpierzchnioną zgrają
Doławiają się, wrzeszczą, wpadli na trop, grają,
Ujadają. Już nie jest to powolne granie
Psów goniących zająca, lisa albo łanie,
Lecz wciąż wrzask krótki, częsty, ucinany, zjadły;
To nie na ślad daleki ogary napadły,
Na oko gonią, - nagle ustał krzyk pogoni,
Doszli zwierza - wrzask znowu, skowyt, - zwierz się broni
I zapewne kaleczy, śród ogarów grania
Słychać coraz to częściej jęk psiego konania.


Pan Tadeusz, Księga Czwarta


Nawiązania do ogarów występują w literaturze pięknej (jak wyżej) oraz użytkowej (u hrabiego Jana Ostroroga). W Panu Tadeuszu Mickiewicza hasło "ogar" pojawia się przynajmniej kilkanaście razy.
Za pierwszym razem jest to krótkie, nieprecyzyjne wtrącenie "Co by rzekł wojewoda Niesiołowski stary, który ma dotąd pierwsze na świecie ogary". Powiem szczerze, bardzo mnie to zdanie zmęczyło. Szukałam informacji na temat tego urzędnika, ale w kontekście powiązań z "pierwszymi" ogarami jest to najpewniej wymysł autora, bo nic nie udało mi się znaleźć.

W Księdze Drugiej, na temat łowów padają takie ciekawe wyrazy, jak szczwacz (członek służby łowieckiej zajmujący się układaniem ogarów do polowań) i dojeżdżacz (osoba ścigająca wraz z ogarem zwierzynę). To samo tyczy się chartów. Wnikliwy opis przyrody uświadamia nam, jak diametralnie różniły się ówczesne puszcze od współczesnych siedlisk dzikich stworzeń. W takim miejscu poprawnie wyszkolony gończy był niezastąpionym kompanem, chociaż zazwyczaj przy bezpośrednim starciu z ofiarą, nie wykorzystywano ogarów z uwagi na to, jakoby ich wartość równa była jednej wsi.


Czasem tylko w pogoni zaciekłe ogary,
Wpadłszy niebacznie między bagna, mchy i jary,
Wnętrznej ich okropności rażone widokiem,
Uciekają skowycząc z obłąkanym wzrokiem;
I długo potem ręką pana już głaskane,
Drżą jeszcze u nóg jego strachem opętane.
Te puszcz stołeczne, ludziom nieznane tajniki,
W języku swoim strzelcy zowią: mateczniki.


Pan Tadeusz, Księga Druga


Jeśli komuś było dane posłuchać grania ogarów, ten na pewno się teraz rozpłynie.

Gdy wybije mej śmierci godzina
pochowajcie mnie w kniei zielonej…
niech nade mną zaszumi gęstwina
hymn myśliwski radości minionej…
Kiedy wiosna radosna nastanie,
niech nade mną pieśń głuszca posłyszę,
niechaj słonek miłosne chrapanie
do snu mogiłę kołysze…
Gdy po letnim szaleństwie zieleni
szczere złoto okryje konary,
gdy nadejdzie cudny czas jesieni
niech nade mną zagrają ogary…
Na ten głos mojej duszy tak miły
żar zakipi w sercu wystudzonym…
i ożyję, i wstanę z mogiły -
chwycę broń i polecę za gonem… 

Julian Ejsmond, Pieśń Myśliwska


Ogary poszły w las. Echo ich grania słabło coraz bardziej, aż wreszcie utonęło w milczeniu leśnym.
Zdawało się chwilami, że nikły dwugłos jeszcze brzmi w boru, nie wiedzieć gdzie:
to jakby od strony Samsonowskich lasów, od Klonowej, od Bukowej, od Strawczanej,
to znowu jakby od Jeleniowskiej Góry…
Gdy powiew wiatru nacichał, wynurzała się cisza bezdenna i nieobjęta na podobieństwo błękitu nieba spomiędzy obłoków i wówczas nie słychać było nic a nic.

Stefan Żeromski, Popioły


Te ogary rwą jak czarty. Już z barłogu go wygnały. Jakaż piękna to muzyka, czyżby Mozart taką stworzył? Złóż tu strzelca nieboszczyka, a z pewnością wnet by ożył!
Leopold Starzeński

Mniej popularnym, znacznie starszym utworem jest Łów Dyjanny z 1588. Autor, Jan Achacy Kmita, króciutko, bo jednym słowem, coś tam napomyka: "(...) drugi dopiero myśliwiec stary, śledzić naucza młode ogary."

Zagościł także w twórczości Czesława Miłosza (Dolina Issy) i Adolfa Dygasińskiego (ogar imieniem Duda w z Psiarni, pola i kniei).

Wspomniałam na samym początku o literaturze użytkowej. Są co najmniej dwie książki poświęcone tej rasie. W 1608 poznański wojewoda i kasztelan - hrabia Jan Ostroróg wydał traktat dedykowany Władysławowi IV Wazie, z początku pod nazwą O psich gończych i myślistwie z nimi. Po upływie dekady nastąpiło pełne wydanie rozprawy pod innym tytułem, mianowicie Myślistwo z ogary.



Ówczesna instrukcja obsługi.
Znajdziemy tutaj garść danych a propos ogarzego wyglądu (coś a'la wzorzec), charakteru i zalecenia samego autora odnośnie tego, jak należy się właściwie z ogarem obchodzić. 

Siła psia znaczy się grzbietem, który ma być kształtny, kościsty, pieczeniasty i długi. Pod takim grzbietem noga żyłowata (bo siłę psią nie do zapasów tu kładziemy, ale do biegu, nie jako frezowi, ale jako zawodnikowi). Stopa ma być podługowata, bo pies z krótką stopą każdy się poodbija, co wada wielka, i nic mu po wszystkiem. Cuch zasię znaczy się nosem a trąbą, bo nosem wiatru nabiera, a trąba go mózgowi podaje. Stąd że nos ma być wielki, nozdrza przestronna, wilgotna, a pospolicie dobry leżąc rad nosem rucha, jakoby wąchając wszystko. Trąba zasię ma być niezagarlona, między oczami przestronna, długa.

Jan Ostroróg, Myślistwo z ogary


Kiedy mam jakąś zagwozdkę, na ratunek spieszy mi moja mama. Z jej pomocą wyjaśnię to zagadkowe słownictwo z cytatu wyżej. Idąc od końca - niezagarlony = niezaciśnięty; trąba = wewnętrzne nozdrza, narząd lemieszowy(?); cuch = węch. Niestety obydwie nie wiemy, co może oznaczać "pieczeniasty". Any ideas?

Niedługo później pojawił się rękopis pod nazwą Nomenclatura Ogarów. Jest to rejestr blisko 313 imion o staropolskim brzmieniu. Po kliknięciu w TEN odnośnik można przejrzeć sobie całą książkę, są tam przypisy do każdego z imion.

Występował ogar jeszcze w Sylwanie, naukowym czasopiśmie dziewiętnastowiecznym. Parę przykładów, na jakie udało mi się trafić w tomie II, z hasłem "ogar" brzmią następująco (pozwolę sobie je ująć w nieco skróconej wersji... na tyle, na ile się da):


Ogar bywa pospolicie długi na trzy stopy i kilka cali, wysoki przeszło na półtorej stopy, przytem ściągły, lekki i pieczeniasty (konia z rzędem temu, kto wyjaśni znaczenie słowa). Głowa iego niezbyt gruba, opatrzone iest długiemi i obwisłemi uszami; nos ma szeroki; przednią część głowy długą; czoło wysokie, wypukłe; oczy zaś naprzód wydatne i wesołe. Szeroki pysk przyozdobiony jest ostremi zębami, zwierzchnie wargi ma zawiesiste, nogi wysokie z przodu, niższe aniżeli z tyłu; grzbiet nieco wgięty, brzuch mocno obrosły i wciągnięty, ogon dość gruby i zakrzywiony do góry.

Dalej istotny fragment dotyczący umaszczenia. Łudząco podobne do teraźniejszego, biała strzałka na głowie wciąż jest dopuszczalna według wzorca (chociaż nigdy takiego ogara nie widziałam).


Sierści jest krótkiej i gładkiej, koloru iasnobrunatnego, uszy zaś i grzbiet są ciemniejsze, ma białe znaki na głowie, piersiach, brzuchu i nogach. Opisany tu ogar iest poczytany przez myśliwych za pierworodne i nayczystsze plemię.

W tym samym tomie piszą, że ogar "posiada z natury mniej darów zdolnych go ukształcić; potrafi łatwiej niż inne gatunki obejść się bez pomocy człowieka (...)"
Znajdujący się parę linijek niżej opis gończego, idealnie oddaje jego obecny wygląd. Nic nie wiem na temat gończych polskich, poza tym jak wyglądają i że Goran ich strasznie nie lubi, ale z opisu jasno wynika, że są o wiele bardziej skłonne przywiązać się do swojego pana i należycie mu usługiwać ;) Ogar się nie cacka. Lubię tę cechę, ale do pewnego momentu. Bywa i przekleństwem.



Szacunek, że dotarłeś do samego końca!

Bardzo mocno wierzę, że w naszych antykwariatach, prywatnych zbiorach, tajnych dokumentach u Wołodii, spoczywa cała masa nie znanych mi tekstów, rycin, obrazów z ogarem w roli głównej. Jeśli kiedyś przypadkowo coś odkryję, na pewno się tym podzielę. 
Posiłkowałam się informacjami stąd:

3. Mama.

Sierpniowe łupy + Essential Foods

by 9/06/2017

Bloggerem jestem, więc z racji tego zaszczytnego tytułu prezentuję dziś sztampowy post - haul zakupowy. Będzie garstka ładnych i funkcjonalnych gadżetów, ale lwią część uwagi skierujcie w stronę paczki chrupków, bo z tym się wiążę istotny obrót spraw.
No, to otwieram podwoje!

Na początku zaznaczę, że nic nie wskóra próba rozegrania słownej szermierki... Mięcho, gnaty oraz podroby odesłałam w przeszłość. Nie będzie łatwo mnie przekonać, zalewając nieskończonymi alternatywami i czarnoksięskimi trikami. Na nic teraz nie przystanę. W poście na temat RAW świadomie uprzedziłam, że próba wprowadzenia tej diety u Gorana może pozostać jedynie próbą. Nie udało mi się rozwinąć skrzydeł na maksa, za co absolutnie winy nie ponosi model karmienia. Kto BARF-em wojuje, od BARF-u... Zabrakło mi sprytu i wiary w pokonywanie wszelkich trudów, a momentami odnosiłam wręcz wrażenie, że testuję swojego psa pod kątem reakcji na rozmaite kombinacje. Najbardziej w tym wszystkim bolesne było jednak to, że przy otwieraniu portfela wraz z końcem miesiąca, pojawiał się tam Vincent Vega szukający domofonu. Nie potrafiłam znaleźć takich mięs, żeby zmieścić się w kwocie niższej niż pół tysiąca przypadającej na jeden księżyc. O suplach nie wspomniawszy. Udawałam się nie raz na całodniowe rajdy po macierzystej okolicy. Kraków do tanich mieścin nie należy, tak mi przynajmniej mówio.

Nie przeciągając, dodam jeszcze, że ze łzą w oku wspominam czas, który poświęcałam na pieczołowite przygotowanie każdego posiłku. Mam nadzieję, że w przyszłości (niezbyt odległej), jak syn marnotrawny powrócę na właściwe tory.

Skupmy się teraz na wyborze mniejszego zła.

Goran jest psem przeraźliwie szczupłym, dlatego pozycja jak wysokoenergetyczna kaczka w składzie karmy była dla mnie szalenie ważna. Zwracałam też uwagę na sposób przyszykowania granulek, najlepiej bez użycia ekstrudera, czyli w skrócie - pieczenia grubo poniżej 200 stopni, aby zminimalizować ryzyko "złapania raka". Ogr ma też stwierdzony troszkę wysoki poziom kreatyniny we krwi, więc tak naprawdę wszystkie karmy najwyższej klasy odpadają przez niemożebnie dużą zawartość białka surowego.

Moje wymogi częściowo spełniło/spełnia nadal Alpha Spirit - Kaczka z wolnego wybiegu. Cena jest adekwatna do tego, co mamy w ofercie. Tylko żeby ta karma chociaż była dostępna (i nie miała w sobie tyle białka, ile ma)... Owszem, na jakichś szemranych stronach ją znajdę, w cenie wyższej niż u producenta. Następnie pod rozwagę wzięłam Sancani. Z dostępnością nie ma problemu, mają bardzo fajne puchy i ogólnie ładny design. Nie zostałam oczarowana mimo wszystko na tyle, żeby się zdecydować na cokolwiek. Mają kaczkę z płatkami jęczmiennymi, co z pewnością lepiej wpłynęłoby na tęgość Pana Ogara, ale z zasady zbóż nie podaję. Aż nagle przypomniałam sobie, że ktoś gdzieś polecił mi dawno temu karmę, która wyryła się w mojej pamięci poprzez nietypowy wygląd worka. Zupełnie nie psi. Okazało się, że jest tam jakiś psowaty, ale dopiero pod lupą widoczny. Nabyłam ją razem z karmą mokrą Canagana, o której króciutko również napomknę. Bardzo podoba mi się, że Essential Foods poszło na kompromis. Choć chrupki nie zostały przygotowane w niskich temperaturach, jak przy typowym tego rodzaju procesie obróbki, to i tak źle nie jest, bo mamy zapewnienie o górnym progu 90 stopni. To można jeść.

I zjadane jest ze smakiem... (pytanie: czego ogar nie zjadłby ze smakiem?)


Karma jest całkiem sucha, nie lepi się w dłoniach i niestety nie pachnie inaczej niż Royal, który jest czarną owcą w rodzinie psiego żarcia. Wierzę jednak w jej dobroczynną moc! Pies o jakieś 80% mniej linieje. Fakt faktem, podaję mu dodatkowo mączkę z kryla arktycznego, ale praktykuję to nie od dzisiaj.

Gdybyście zechcieli w wolnej chwili dokładnie prześledzić skład, macie tutaj takie bardzo ładne rysunki i wprowadzenie po angielsku:
 > KLIK <

Skandynawski producent zapewnia nas, że karma Essential jest oparta na zasadach BOF (Behavioral Optimising Foods), czyli przyczynia się do utrzymania stałego, niezmiennego poziomu cukru we krwi. Nie wiadomo jak zawsze, na ile to ewenement, a na ile chwyt marketingowy.


Uwaga, zmieniam temat. Teraz będzie o Canaganie.


Opakowanie bardzo ładne. Zamówiłam sobie na próbę indyka w duecie z kaczką oraz kurczę. Skupię się na kurczęciu, chociaż resztą składu nie różnią się diametralnie. Często występujący w puszkach olej lniany został tutaj zastąpiony na całe szczęście olejem z łososia. Poza tym pierwszy raz spotykam się z papką, w której widać gołym okiem części roślinne. Szkoła RAW nie zaleca wprawdzie łączenia mięsa z zieleniną, ale wiadomo, że przy karmach gotowych nie sposób to obejść. Z nietypowych składników, mamy tutaj zielone małże (100 mg/kg) będące źródłem glukozaminy, anyż i miętę pieprzową. Są i wodorosty.

Przy okazji: za 7 zeta w jakimś zoologu krakowskim nabyłam taką gumową zatyczkę. Pasuje na różne średnice i choć jest dedykowana karmie Ontario (You don't say...), to zdała w tym wypadku egzamin na szejś.


Skoro przebrnęliście przez część spożywczą, nadszedł czas na upragnione gadżeciki.


Tam, gdzie piętrzą się góry, będą kiedyś morza. Tam gdzie dziś wełnią się morza, będą kiedyś pustynie. A jak nie biegałam, tak tego nie robię. Włos już się bieli.

Nawet nie ryzykuję z pisaniem, że "Teraz postanowiłam trenować..." TFU! Gadanie zawsze sprowadza się do sromotnej porażki. Nic nie postanawiam. Po prostu to robię, jak najdzie mnie ochota i z takim nastawieniem ochota nachodzi mnie faktycznie często.

Do. Or do not. There is no try.

Co to jest? To jest smycz.
Co w niej szczególnego? TO SMYCZ HURTTY.
Wszystkie smycze Finów są szczególne. Miałam już wśród swoich zabawek dwunastoletni amortyzator, brzydki... i stary, dlatego nadszedł czas zmian. Z resztą taka amortyzacja (1) jak na fotce w zupełności mi wystarcza. Pasek został wykonany z elastycznego materiału, nie jest gumowy. Rzeczywiście niweluje drobne szarpnięcia, a niczego więcej nie wymagam. Innowacyjna rączka (2) jest mega wygodna, chociaż zaczyna mnie wkurzać, kiedy chcę szybko przełożyć smycz do drugiej dłoni.


Znajdziecie ją w internetach pod hasłem jogging leash. Cena startuje od 99 złotych, ale moim skromnym zdaniem najtańsza wersja nie nadaje się do canicrossu, bo jest po prostu za krótka.
Jeśli już jesteśmy w temacie biegania, niedługo zaprezentuję na Goranie najlepsze na świecie szelki sledowe od WOLFCLAN - sled dog equipment. Najlepsze i bardzo tanie! Wykażcie się cierpliwością i czujnością.

Wreszcie zainwestowałam w podróżną miskę, po tym jak zawias przy butelce od najpopularniejszejmarkinaliteręte ułamał się. Hunter Travel Bowl Detroit kosztuje niecałe 50zł, jest wodoodporna i łatwo się ją czyści. Pomieści 1,5 L.


 Żegnam się i spadam biegać.
Z miłością,
G&G

Wszystko co straszne, potrzebuje naszej miłości

by 8/17/2017

Chciałam podzielić się swoimi przemyśleniami na temat bardzo pięknego obrazu, jakim jest Biały Bóg/Fehér isten (2014). To nie będzie podręcznikowa recenzja. Nie mam wystarczających kompetencji, żeby wchodzić w rolę kinowego sędziego. Tym niemniej czuję potrzebę promocji tego filmu, bo zbytnio mi się spodobał, bym miała udawać, że go nigdy nie obejrzałam. A że żaden psiarz jeszcze tego nie uczynił, biorę się za to ja... z lekkim poślizgiem.

Słowem wstępu: za reżyserkę odpowiedzialny jest Kornél Mundruczó. Jeśli to enigmatyczne nazwisko nie przywodzi Ci nic na myśl, poza węgierskim brzmieniem (albo nawet i to nie wydało się oczywiste), to... nie ma dla Ciebie żadnej nadziei. Dla mnie też, bo dowiedziałam się co nieco o nim dopiero, gdy zaczęłam buszować po filmwebie przy pozycji Biały Bóg. Jego filmy nie są oceniane wysoko przez szary, pospolity lud kraju kwitnącej cebuli, co znaczy, że muszą być naprawdę ponadprzeciętne. I po prostu dobre. A jeśli są utrzymane w podobnej konwencji, jak rzeczony Bóg, to jestem pewna, że zapałam do reszty z nich ogromną sympatią. Łagodny potwór - projekt Frankenstein już czeka w kolejce filmów do obejrzenia. 

Mamy do czynienia z dramatem, thrillerem, kinem familijnym. Wszystkiego po trochu. Chociaż uważam, że najmniej z tym ostatnim, ale to zostało skrzętnie zawoalowane. Rzecz rozgrywa się na ulicach Budapesztu. No chyba, że postać Lili ma akurat zajęcia w szkole muzycznej, koncertuje czy śpi. Pierwsza scena = przepiękna retrospekcja. Popatrzcie tylko na te ruchy kamery, wspaniałą kompozycję na każdej z klatek i powiedzcie, jak się nie zakochać? Szczególnie upodobałam sobie ujęcie z lotu ptaka, kiedy złaja psiurów przebiega po pasach dla pieszych. Bardzo artystycznie ukazane. Miód na oczy. Nie są to typowo piękne obrazki, ciężko je wyselekcjonować, bo na pierwszy rzut oka nic szczególnie ładnego niby nie widać. Bezsprzecznie czuć spore napięcie i lekki dreszczyk na łopatkach, gdy między 0:13, a 0:30 nie ma na ekranie żadnego życia. Ulica opustoszała i dopiero po dłuższej chwili wyłania się nam jakiś dwukołowiec (nie, nie sigłej).



No i ten cytat wprowadzający - to lubię. 
Nie jest jednoznaczny. Odniesień ma tyle, ile sama fabuła i do każdej interpretacji filmu mógłby się dopasować bez jakiegoś naciągania. 

Wszystko co straszne, potrzebuje naszej miłości.

Wyrwane z kontekstu i troszkę przeinaczone. Zdaje się, że tutaj mamy poprawną wersję cytatu z twórczości Rainera Marii Rilke:

Jakże moglibyśmy zapomnieć owe dawne mity stojące u zarania wszystkich ludów, mity o smokach, które niespodzianie przemieniają się w księżniczki; być może wszystkie smoki w naszym życiu są księżniczkami, które tylko na to czekają, by ujrzeć nasze piękno i śmiałość. Może wszystko, co straszne, jest w głębi bezbronne i oczekuje od nas pomocy.

(Lepiej mimo wszystko brzmi cytat 1. Jest czytelniejszy)



[SPOILER ALERT] O czym jest film w dwóch słowach? [SPOILER ALERT]


Nastoletnia Lili trafia tymczasowo pod opiekę ojca. Między nimi jest jakaś luka, oziębłość... i daje się to bez problemu odgadnąć na samiuśkim wstępie. Rodzice są rozwodnikami. Nieodłączną częścią jej egzystencji jest nasz domniemany główny bohater - wieloras Hagen. Ona i on są ukazani niemal jak jedno ciało, jeden duch. Spać razem, jeść razem, nie ma przebacz... Skąd ja to znam? Ta szczęśliwa miłość zostaje brutalnie przerwana. Konkretów nie zdradzam. Im więcej dzieli ich kilometrów oraz czasu rozłąki, tym istotniejsze zachodzą w nich zmiany. Z początku są nierozgarnięci, momentami obojętni, aż koniec końców odsłaniają pazur. Przynajmniej Hagen staje się nad wyraz brutalny. Tylko czemu tak się dzieje? Ktoś to na nim wymusił dla zysku, a wcześniej ktoś inny doprowadził do obecnego stanu rzeczy przez brak tolerancji dla jego rasowej odmienności. Dosłownie. Zatem dzieło można odczytywać również w kontekście polityki Węgrów pod rządami Orbana, jeśli nawet nie ta droga jest jedyną właściwą. Nie wiemy, kiedy tak naprawdę następuje punkt kulminacyjny, ale załóżmy, że wraz z chwilą, kiedy Hagen dokonuje zemsty na swoich oprawcach. Bardzo mi to przypomina Django Unchained. Taki drobny smaczek.


Szczególnie fajnym zabiegiem było pokazanie walki psów, z której "zwycięsko" wyszedł Hagen. Następnie jego ucieczka, wyczerpujący bieg i szybkie przejście pomiędzy jedną sceną, a drugą, by pokazać, jak Lili pomyka przez miasto i gwałtownie zatrzymuje obok klubu. A tam odbywa się najprawdziwsza libacja. Trzynastolatka chleje na umór i traci świadomość. Na drugi dzień ojciec odbiera ją z komisariatu. Od tego momentu ich relacja zaczyna się nagle bardzo ocieplać, a Lili twierdzi, że już nie potrzebuje psa. Nie wiem, czy mówiła serio, czy dla zmyły, bowiem końcówka filmu wskazuje, że nie tak łatwo wymazać Hagena z pamięci. W nawiązaniu do końcówki i całości zarazem, przewija nam się non stop jeden motyw muzyczny, który w ostatniej scenie odegra kluczową rolę. Węgierska rapsodia Franciszka Liszta (kliknijcie, żeby odsłuchać). Występuje w zwiastunie (otwiera któryś ze zwiastunów), Lili gra ją Hagenowi do snu, a bezpańskie psy słuchają tejże melodii w schronisku oraz na finiszu, co da rezultat taki, że z krwiożerczych bestii zamienią się w pokorne cherubinki. Za umilenie ścieżki dźwiękowej odpowiedzialni są również Volkova Sisters (At the Home of The Giant Wolfe) - ich piosenka pojawia się raz, oni także we własnej osobie, ale na tyle długo, żeby zdążyli wpaść w uszy.

Jak wspomniałam u samej góry - nie serwuję recenzji poważnego kinomaniaka. To raczej zwierzenia nijakiego widza. Gdybyście mieli ochotę na interpretację z prawdziwego zdarzenia - koniecznie zajrzyjcie na Kulturę Liberalną!

Pozdrówki. To mówiłem ja, Jarząbek.

B.A.R.F / RAW

by 5/02/2017

Nie jestem ekspertem w karmieniu psa surowym jedzeniem. Nie jestem tak naprawdę niczego świadoma, bo przecież dopiero praktyka utwierdza w przekonaniu, iż zdobyta dotychczas wiedza była naprawdę słuszna. Po pół roku gromadzenia informacji zdecydowałam się to zrobić. Teraz, kiedy piszę tego posta, Goran jest trzeci dzień na RAW. Liczę się z tym, że ta idylla potrwa najwyżej miesiąc. RAW nie jest tani, a człowiek mojego psa też musi raz na jakiś czas zjeść. No dobra, to skąd w ogóle pomysł, żeby tak drastycznie zmieniać psu dietę? Skłoniła mnie do tego lektura. Wspaniała lektura, która otwiera oczy. Nikt nie zrozumie o co chodzi, dopóki nie przeczyta.

"W zgodzię z naturą" Izabeli Sekuły to wciąż świeżutka pozycja, ale absolutny MUST HAVE (nie lubię tego "makaronizmu", ale kurde, inaczej tego nie da się ująć) każdego, kto chce zwiększyć swoją świadomość na temat tego, co ląduje w psiej misce. Kupiłam ją z zamiarem zdobycia wiedzy przy założeniu, że mimo wszystko nie zrezygnuję z suchej karmy. Moje postanowienie z czasem zaczęłam rozważać... czy aby na pewno warto ładować w psa taką ilość chrupek, które musi zapić ogromną ilością wody? Czy warto fundować mu karmę SUPER PREMIUM, gdzie te 40% białka to tak naprawdę zabójcza ilość? Żadne zwierzę nie składa się w 40% z białka, o czym między innymi można poczytać w książce Izabeli. Tam jest po prostu wszystko. Oczywiście sama do tej pory błądzę, waham się, ale wierzę (a nawet nie mam wątpliwości), że wszelkie pytania same z czasem znajdą odpowiedź. W trakcie żywienia. Wyznacznikiem dobrze zbilansowanej diety jest przede wszystkim psia kupa + morfologia i biochemia.

Są takie szczególne kwestie, które przemawiają za tym, żeby karmić na surowo, ale zanim je omówię, to jeszcze trochę słów gwoli wyjaśnienia. Dlaczego "B.A.R.F" jak do tej pory wystąpił tylko w tytule? Biologically Appropriate Raw Food - B.A.R.F to dieta RAW, ale samo RAW ma nieco tych odmian: rzeczony B.A.R.F, Whole Prey (WP) i Pray Model Raw (PMR). z BARFem wiążę się najwięcej roboty... od PMR różni się praktycznie tylko tym, że w jadłospisie zwykle 20% zajmuje część roślinna, w tym 80% warzyw i 20% owoców. Rośliny nie są szczególnie potrzebne psowatemu. Dlatego sporo barfiarzy z nich rezygnuje, tym samym konwertując się na Pray Model Raw. Tutaj mamy tylko mięso, podroby, *jadalne kości i dodatki w niewielkich ilościach. No i jaja, ale(!) absolutnie nie podajemy skorupek jaj (węglan wapnia w nich zawarty zbija fosfor), gdy jednocześnie w diecie występują kości.

*Jako jadalne kości rozumiemy takie, które są obleczone mięsem (największą popularnością cieszą się ewidentnie szyje indycze). Z uwagi na twardość i spore ryzyko uszkodzenia zębów - nie podajemy kości nośnych wielkich, mamucich istot. York raczej nie poradzi sobie z wołowym gnatem.
Sama do niedawna miałam poważną zagwozdkę z kośćmi. Nie chciało mi się wierzyć w to, że pies jest w stanie zgryźć kość. Jakąkolwiek. Dopiero kiedy ucięłam kawałek szyi indyczej przy pomocy obcinaczki do pazurów, zrozumiałam, jak bardzo byłam w błędzie. Rzecz jasna - Goran nie dostał tej szyi do schrupania, bo kości wprowadzamy do diety dopiero po paru dniach, bywa, że i po tygodniu.

Polecam portal Perfectly Rawsome, podlinkowałam akurat niezwykle przydatny dział dotyczący kości mięsnych w diecie. W dodatku mają fajny, nieprzekombinowany kalkulator, ale musiałam trochę go oszukać - oblicza dzienny posiłek stanowiący 2,5% masy ciała, a to jednak dla Gorana może okazać się za dużo. Około 2% jest optymalne i na starcie najlepsze.



A teraz te najlepsze aspekty surowizny...

KWASOWOŚĆ ŻOŁĄDKA
Nasz przyjaciel na BARF-ie z czasem zyskuje niskie - bardzo kwaśne pH żołądka równe 1. Ludzkie wynosi około 3,5 i psie wcale się nie różni, jeśli spożywa Butcher's/Orijena. Wciąż jest to 3,5. Taka kwasowość nie daje organizmowi wystarczającej możliwości radzenia sobie z bakteriami. Dlatego między innymi nie wolno karmić jednocześnie przetworzoną karmą + surowizną. Nie ma tak, że rano podam zmieloną wołowinę, a do wieczora pies strawi i wtedy można uraczyć go suchym. Z początku myślałam, że to fajny sposób i się dziwiłam, że to zakazane. Nie miałam wówczas pojęcia o obniżaniu się poziomu kwasowości. To wymaga konsekwencji i zdecydowanego karmienia wyłącznie surową ofiarą.

KAMIEŃ NAZĘBNY
Wilki nie mają kamienia nazębnego. Jeśli już, to mają go bardzo mało. Wynika to z tego, że psowate nie trawią pokarmu za pomocą śliny. Niestety... enzym odpowiedzialny za ten proces to kwestia adaptacji. Spora ilość węglowodanów w karmie przyczyni się w końcu do jego aktywności i tym samym stopniowego narastania płytki nazębnej. Kamień wszak nie jest tylko kwestią urody, pamiętajmy o tym. Jaki sens usuwać go w znieczuleniu ogólnym co 3-4 lata, jeśli wystarczy karmić po wilczemu?

BŁYSKAWICZNE TRAWIENIE
Surowizna nie zalega w przewodzie pokarmowym do 12 godzin, jak sucha, pęczniejąca karma. Ponadto lepiej się wchłania, dając w ostatecznym rozrachunku maleńkie odchody. Wspomnę też o tym, że w czasie męczenia się z kością bądź wyjątkowo opornym kawałkiem mięcha, minimalizowane jest ryzyko skrętu żołądka w wyniku błyskawicznego jedzenia, o które tak łatwo przy niewielkich chrupkach. Goran je połykał, zanim zdążył rozgryźć... Niestety jak na razie z piersią indyka dzieje się podobnie, ale raczej większość psów nie wsysa jak ogary, więc nie bójcie.

ODCIĄŻENIE NEREK
Im bardziej mokry pokarm, tym mniej wody trzeba wypić. 
Sucha karma zawiera najwyżej 9% wody, w przeciwieństwie do mięsa (nawet te 60%). Zwierz musi wypić ogromne ilości płynu, żeby zapić karmę. Woda zostaje wchłonięta w trymiga i... w trymiga wydalona. Nerki się nie regenerują, zadbajmy o nie i pozwólmy im trochę odpocząć, zamiast pracować na pełnych obrotach non stop.

Jeśli zauważyliście jakiś kardynalny błąd lub nawet drobną pomyłkę, dajcie znać, bo piszę z głowy, coby się sprawdzić. Lenistwo nie pozwala mi na zweryfikowanie informacji.


JADŁOSPIS

Obejmuje część zwierzęcą, rośliny (z których można zrezygnować na rzecz zwiększonej podaży mięsa i wtedy mamy PMR) + dodatki. Zakładamy, że optimum dziennej dawki to 2% masy ciała. Niektórzy decydują się mniej lub więcej. Trzeba obserwować psa i do niego się z tym dopasować.

Wśród części zwierzęcej wyłania się mięso (65-80%), podroby (10-20%), kości (10-15%).

Część roślinna obejmuje 80% warzyw i 20% owoców, a pozostałe 10% to dodatki (np. jaja, chociaż z drugiej strony są tak istotne, że źle brzmi określanie ich dodatkami). Ja zdecydowałam się na Prey Model Raw, dlatego u mnie występuje wyłącznie część zaznaczona na czerwono.

Bilans nie musi dotyczyć jednego dnia, ważne, żeby zamknął się w ciągu 7/10/14 dni.
Przy BARF-ie nie łączymy posiłku mięsnego z elementami roślinnymi, bo zaburza to wchłanianie niektórych makro- i mikro-elementów, co mija się trochę z celem. Dlatego algi morskie jako suplement także podaje się z warzywami/owocami na BARF-ie, albo po prostu same wymieszane z wodą/odrobiną tłuszczu przy PMR. Jak to się sprawdzi - dopiero zobaczymy. Chociaż dla psa, który zjada wszystko, łącznie ze ślimakami, pasikonikami, kamykami (sic), papka z alg nie powinna stanowić problemu.


JAK TO UGRYŹĆ

Wprowadzamy dietę stopniowo. Zaczynamy z jednym gatunkiem mięsa (ja wybrałam indyka), żeby bez trudu wyeliminować sprawcę ewentualnego uczulenia. Co prawda Goran dotychczas jadł suchą karmę z indorem, więc było raczej pewne, że dobrze zareaguje. Mięso ma być chude, ale też nie zupełnie (dobowe zapotrzebowanie na tłuszcz - 2g/kg m.c.). Zaczęłam od udźca ze skórą (około 6g tłuszczu na 100g) i piersi, która tłuszczu zawiera bardzo malutko. Jeśli mój mały budżecik pozwoli, następna będzie wołowina. Ale... zamiast wprowadzać kolejny gatunek mięsa, lepiej wprowadzić kości, w naszym przypadku należące do Pana Indyka. Jeśli wszystko jest w porządku, wprowadzamy podroby, wśród których aż 5% ma stanowić wątroba, a pozostałe 5% ich reszta. Wątroba bogata jest w witaminę A i żelazo, dlatego jej nadmiar nie jest wskazany. Zakładając, że nie bredzę, taka krowia tusza waży około 260kg, a przynależna jej wątroba 4kg. Stanowi to mniej niż 2% tuszy, więc na dzień mogę podać Panu Ogarowi +/- 15g takiej wątroby wraz z (przykładowo) wątrobą indyczą, co i tak nie będzie maksimum.

Jeśli nie karmimy BARFem, a PMR, to odpuszczamy owoce i wprowadzamy suplementy. Będąc na tym etapie możemy zacząć wreszcie dotłuszczać mięso (wskazane są tłuszcze nasycone, np. łój cielęcy). Jedna szkoła twierdzi, że niezbędne nam będą następujące rzeczy: algi morskie, drożdże browarnicze, hemoglobina + osocze i kryl arktyczny/olej z łososia. Lepiej nie podawać krwi, jeśli pies je np. wołowinę, bądź jego Pani bez przerwy kaleczy się tasakiem w trakcie krojenia. Przedawkowanie żelaza może skończyć się tragicznie, nawet jeśli podręczniki weterynaryjne mówią, że jego nadmiar nie ma złego wpływu na zdrowie. Jak widać na załączonym obrazku, ograniczyłam się do minimalnej ilości supli z Pokusy. U niektórych to minimum jest jeszcze mniejsze, niż u mnie, bo zależy wszystko od tego, co pies ma w jadłospisie. Rozważam dokupienie oleju z łososia, bo ten pokusowy jest podobno jakiś ultrawyśmienity. W takiej sytuacji obydwa źródła EPA i DHA podaje się po pół zalecanej dawki (mam na myśli kryla, który już jest).


Nadal nie dowierzam, że to wszystko ma miejsce. Kiedyś ten cały BARF był dla mnie jakąś herezją. Spodziewałam się zacząć karmić psa surowym dopiero za parę lat, ale im więcej czytałam, tym bardziej docierało do mnie, że nie istnieje lepsza dieta i nawet dla człowieka z dyskalkulią (:D) jest do ogarnięcia. Mam tylko ogromną nadzieję, że mój odkurzacz nie zadławi się za parę dni swoją pierwszą kością i wszystko szlag trafi... alternatywą są oczywiście skorupki jaj, ale to już nie taki banał. Trzymajcie kciuki!

Wróg numer jeden

by 3/15/2017

Połowa marca. Kleszcze stanęły na nogi wcześniej, niż większość ludu przypuszczała. Nie powinno to zbytnio zaskakiwać, skoro ich aktywność warunkuje temperatura, a już w lutym mieliśmy sprzyjającą aurę. Ja w bieżącym roku nawiązałam krótką znajomość z dwiema kobietkami (to te z mniejszą powierzchnią pancerza) Ixodes Ricinus. Na podstawie tekstów w internecie, z którymi się zetknęłam, wynika, że kleszcz pospolity (wyżej wspomniany IR) jest/był stosunkowo rzadko nosicielem babeszjozy. W ostatnich latach uległo to zmianie i uważa się go za wektora między innymi babeszjozy/piroplazmozy właśnie, anaplazmozy i  w największym stopniu  - boreliozy wywołanej przez krętki Borrelia burgdoferi.

Wytłuszczone przeze mnie choroby bardzo często są traktowane jak jeden pies. Tymczasem borelioza - raz, że u naszych czworonożnych dzieci występuje bardzo rzadko, a dwa - to pryszcz w porównaniu z babeszjozą, która najczęściej jest przyczyną zgonów wynikających z powikłań poukąszeniowych u psów. Kiedy istnieje duże prawdopodobieństwo, że kleszcz żerował na ciele ofiary około 24 godzin (szacuje się, że tyle potrzeba mu na przebicie się do krwiobiegu), warto jest wykonać test 4Dx, który wykluczy zarażenie chorobami wektorowymi. Powinno to być możliwe w każdej klinice, czy lepszym gabinecie weterynaryjnym. Wspomagając się artykułem z Co dla psa, przytoczę na szybko listę objawów świadczących o zachorowaniu na babeszjozę oraz jej krótką charakterystykę. Po resztę szalenie przydatnych informacji warto kliknąć w odnośnik i poczytać sobie więcej na temat mitów i faktów dotyczących tej choroby:

Do pierwszej należą objawy spowodowane bezpośrednio mechanicznym uszkodzeniem erytrocytów, do drugiej należą objawy spowodowane uszkodzeniem nerek i wątroby przez produkty rozpadu krwinek, do trzeciej tak zwane błędne koło - układ odpornościowy sam zaczyna niszczyć własne elementy morfotyczne (składniki) krwi. Babeszjoza jest chorobą potencjalnie śmiertelną. Może dojść do wyleczenia, ale też do postaci przewlekłej, która będzie przyczyną stopniowego pogarszania się stanu zdrowia aż do śmierci.

Do najbardziej typowych objawów należą: osłabienie, apatia, brak apetytu, wysoka gorączka, bladość błon śluzowych, najłatwiej zauważalna na dziąsłach, spojówkach, która następnie przechodzi w żółtaczkę, ciemne zabarwienie moczu, które występuje tylko u części psów.

Czy można temu jakoś zaradzić? W 100% nigdy, ale znacznie zminimalizować ryzyko - jak najbardziej. 

Prawo jest bezsilne i nieporadne. Obroń się sam. Nie wychodź z domu bez CZYSTKA!

Parafrazą tą nawiązuję do tego, że wielu właścicieli na czele ze mną uwierzyło w potęgę czystka jako wspomożyciela w walce z pasożytami zewnętrznymi. Nie neguję, że rola czystka w profilaktyce NIE jest bez znaczenia. Ależ skąd. Natomiast sam jeden czystek niewiele zdziała. Nie wierzę też za bardzo w skuteczność olejków eterycznych, ale jeśli zawiedzie mnie ostatni zakup, pewnie wypróbuję BIO OBROŻĘ. O jej efektywności zapewniła mnie pewna użytkowniczka facebooka z grupy Pies w Krakowie. Nie byłam i nadal nie jestem przekonana do chemii. Pierwszy preparat, który zaserwowałam Goranowi, to był oczywiście spot-on marki Frontline. Stary i bezużyteczny. Kleszcze zdążyły się już na niego uodpornić, bowiem po 5 dniach od nałożenia, znalazłam żarłoka... żeby było ciekawiej, nie tak daleko od kłębu, gdzie nakłada się ten specyfik. Zatem ta rzecz idzie do kosza. Co było następne w kolejności? Hołubione i bojkotowane zarazem Bravecto. Ot, niepozorna "tabletka" wyglądająca raczej jak mięsny smakołyk. Nie zdała u nas testu. Kupiłam ją Goranowi w połowie lipca. Została zwrócona po 10 minutach i choć nie zdążyła się wchłonąć, to jakimś cudem kleszcza nie wyrywałam aż do marca tego roku.



http://www.bravopets.com.ar/


Na co ostatecznie postawiłam wszystkie pieniądze? Ano, na Foresto. Jest całkowicie wodoodporna, działa do 8 miesięcy. Pies powinien nosić ją na sobie bez przerwy, by odpowiednio zdała egzamin. Od 24 do 48 godzin po infestacji kleszcza, nastąpi jego paraliż/zgon i oderwanie od powierzchni żywiciela. W tym czasie nie zdąży zakosztować krwi. 

Liczę się z takimi ewentualnościami, jak nadmierne linienie w miejscu noszenia obroży, ale jakież to ma znaczenie w obliczu śmiercionośnych pajęczaków?


Jak widzicie, nie rezygnuję z czystka! Ten od Pokusy z serii rawdietline to stuprocentowy czystek, bez śladowych ilości innych ziółek & gluten-free. Gdyby ktoś odkrył, że nie ma on absolutnie żadnego związku z naturalną osłoną przeciwkleszczową/przeciwpchelną, stosowałabym go nadal. Jest szereg pozytywnych właściwości tego zielska, a wśród nich najważniejsze to zwiększenie odporności organizmu, spowolnienie procesów starzenia oraz stymulacja pracy trzustki i wątroby. Podoba mi się jego forma. Jest zmielony, przez co łatwo wymieszać go z suchą karmą po lekkim  jej namoczeniu. Badania jednak wykazały, że najlepiej działa picie naparu z czystka codziennie.


Wracając na moment do FORESTO... niewiele mogę na razie powiedzieć. Po latach od dotarcia do moich uszu info na jej temat, zdecydowałam się kupić tę obrożę i na razie tylko jedno mam zastrzeżenie, przy okazji chcę przestrzec i uspokoić, gdyby przytrafiła się Wam podobna sytuacja. Nie zdziwcie się, jeśli kiedyś pies przekroczy próg domu cały niebieski (de facto indygowy). Gorana pasją jest tarzanie się we wszelakich brudach, sarnich bobkach, ale także swoich własnych. Po takim incydencie okolice obroży oraz kawałki X przyklejone do niej, zafarbowały się. 

~

Wiadomo powszechnie, że kleszcza nie wykręcamy, nie smarujemy masłem, ani nie zgniatamy odwłoka. Dodam od siebie, iż warto poczekać, aż odrobinę urośnie, niż wyrywać malucha na siłę. Byle nie czekać za długo (limit do 24h od wbicia). Parę dni temu uparcie starałam się pozbyć mikroskopijnego dziada na miliard sposobów. Pęseta (z turystycznego zestawu Royala) przy próbie wyrwania, zgniotła kleszczowi odwłok. Kiedy wszystkie inne metody zawiodły, postanowiłam poradzić sobie gołymi rękami i w wyniku mojej skrajnej głupoty, łeb został w ciele. Skończyło się na miejscowym znieczuleniu i wydłubywaniu szczątków kleszcza igłą. Dlatego lepiej odczekać i użyć SAFECARD. Bardzo wygodne narzędzie, polecić mogę serdecznie. Działa na podobnej zasadzie jak lasso:



Jeśli znacie jakiekolwiek naturalne sposoby na kleszcze, którym zawsze hołduję, podzielcie się! W kupie siła. 

G & G

Hello 2017, my new friend

by 1/12/2017

Słusznie zauważyła ta moja siostra - nie mam prawa czegokolwiek podsumowywać w trzecim poście na blogu. Postanawiam na przekór/bezprawnie to uczynić i poruszyć miniony dwa tysiące szesnasty. Ma to sens o tyle, że nie będę Wam streszczać blogowej kariery, a życie, które toczyło się na długo przed pierwszym wpisem na Panu Ogarze.

Ubiegły rok obfitował w samo zło.
To pierwsze zdanie, jakie od początku XXI wieku ciśnie mi się na usta po Sylwestrze. Nie jestem człowiekiem, który potrafi długotrwale cieszyć się z małych rzeczy. Żeby tylko. Nawet jak świeci Słońce i nie widzę ani jednej chmurki, to de facto czekam na burzę, bo przecież musi za chwilę nadejść. Człowiek nie może przebywać w raju dłużej, niż 5 minut. Któż to widział?
Tym razem na poważnie moja dusza doznała uszczerbku. Ziściły się mroczne obawy.
Pożegnałam dwunastoletnią ogarzycę, ale mniej więcej dwa miesiące przed tym tragicznym epizodem, urodził się Żmiłki godny następca. Wtedy nie miałam zielonego pojęcia o jego istnieniu, dzieliły nas lata świetlne, jednak cały kosmos się zmówił, żeby nas ze sobą spiknąć. Skoro równowaga została zachowana - straciłam i zyskałam, to prawdę mówiąc wyszłam na zero. Niestety śmierć "waży" nieco więcej, niż radość z nowego szczeniaka. Kim była Żmiłka, możecie przeczytać w ZAKŁADCE SPECJALNEJ, która została sporządzona specjalnie dla niej. Jeśli najdzie mnie ochota, na pewno uzupełnię ją o więcej kontentu. W tym momencie ta rana jest zbyt świeża, a każdy obrazek przywołuje za dużo wspomnień, od których trochę boli głowa. Mimo wszystko, pisać mogę i chcę. Dopóki nie katuję swoich oczu, naprawdę długo jestem w stanie przynudzać. Skoro już wybudziłam tamten rok z letargu, wypada mu się odwdzięczyć i wykorzystać okazję na powtórne przeanalizowanie. Właściwie analizuję go po raz pierwszy. Nic nie lubię analizować i jest mi niespieszno do podobnych czynności, w imię zasady "niech ktoś inny zrobi to za mnie".

Ostatni raz przeżywałam coś podobnego mając lat osiem. W owym czasie Ruda (zerknijcie na prawo, jeśli imię jest dla Was zagadką) pożegnała się ze światem. Dowiedziałam się już po całym zdarzeniu i do dziś mi z tym źle. Na szczęście(?) w czerwcu było inaczej. Przez tydzień obserwowałam ekspresowo ubywającego psa. Gdy nadszedł sądny dzień, przyszło mi czekać do późnego wieczora na werdykt. A kiedy już wybrzmiał... Cóż za potworna była to noc. Jak zasnąć obok tak niezwykle bliskiej Ci istoty, skoro nie masz wątpliwości, że to Wasza ostatnia wspólna doba? Nie ma na to odpowiedzi. Nie da się zasnąć. Wstawałam co minutę, patrzyłam w lustro, chodziłam po pokojach jak nakręcona. Kładłam się, a potem znów to samo. W końcu moje tryby odmówiły posłuszeństwa i padłam na twarz. Spałam razem z nią na psim leżysku. Zastanawiałam się: jak teraz żyć? Zadawałabym sobie to pytanie po dziś dzień, gdyby z marazmu i tęsknoty nie wyciągnął mnie Goran.

Pierwszy raz śmierć była dla mnie namacalna, bo odczułam zwalniające bicie serca. Nie było w tym nic makabrycznego. Więcej z pięknego dramatu, niż z horroru. Znacznie łatwiejsze do zaakceptowania niż gwałtowna walka o podtrzymywanie życia, z którego już nic nie zostało. Trzymałam głowę Żmiłki na kolanach, a ona bardzo stopniowo i spokojnie odpływała do innego wymiaru. Wreszcie otrzymała zasłużony spokój. Niestety ja musiałam jeszcze trochę pocierpieć. Jak już zdążyłam napomknąć wcześniej, wciąż męczyłabym się niesamowicie, ale za sprawą Gorana moje troski gdzieś się ulokowały. Atakują mnie doraźnie, ale przynajmniej jest to rozłożone na raty. Z jednej strony zdawałoby się, że to w porządku. Z drugiej fatalnie. Nienawidzę, kiedy miliard przykrych rzeczy się za mną ciągnie w nieskończoność. Dlatego delikatnie przecieram swój umysł, żeby czegoś za mocno nie naruszyć, ale pozbyć się tej wierzchniej warstwy rozpaczy, która nie pozwala mi iść dalej.

Zostawmy wreszcie te smęty.


FANFARY | 26 VI 2016 | FANFARY

Wtedy malutki pan ogar trafił w moje objęcia. Teraz jest już ośmiomiesięcznym facetem i chociaż do pełni dojrzałości daleko jeszcze, to i tak może pochwalić się niezłym gabarytem oraz dwiema bliznami do kolekcji. Sporo stresu kosztowało mnie jego wychowanie dotychczas, ale... wszystkie torebki, buty, nogi od fotela, klatka kennelowa nie uległy rozszarpaniu/odgnieceniu za sprawą goranowych zębisk.  Uważam to za wielki sukces. Nie mój, po prostu takiego mam psa... Dzieło jego rodziców.

Bardzo zużyłam migawkę w przeciągu pół roku. Oto starannie wyselekcjonowane zdjęcia spośród miliona. Na żadnym nie powinien mieć więcej, niż 5 i ½ miesiąca.

Trochę jakby hygge. Kołderka i ognisko domowe.
Pies Baskerville'ów, proszę ja Ciebie.
Cała dostępna kolekcja. 

Ciężko jest mi teraz lecieć następnymi datami z kolejki, bo więcej nie pamiętam. Po co bałaganić sobie w mózgu? Przecież któraś szufladka mieści w sobie jeszcze bitwę pod Warną, założenie Złotoryi albo dokładny wizerunek graweru zdobiącego sztylet, którym ugodzono ojca Aleksandra W.

 SPRAWOWANIE: - 

Na cztery minus oceniam swoje sprawowanie za ten rok. Bardzo zmieniło się moje podejście do wielu psich spraw mniejszych bądź większych. Żywienie stało się małą obsesją. Do niedawna pojęcia nie miałam o szkodliwości, czy raczej bezużyteczności zbóż w suchych karmach. Z resztą czytając post wigilijny, łatwo z niego wywnioskować, że dieta Gorana jest dla mnie czołową sprawą, a odkąd jestem członkiem facebook'owej grupy Naturalne leczenie zwierząt, skłaniam się bardziej (you don't say, captain O.) ku ziołom, niż farmaceutykom. Nie wypleniłam chemii całkowicie, bo sama żywię się świństwem od lat i krew mam do pozazdroszczenia.
Niczego nie oczekuję od 2017. Nigdy w życiu nie miałam noworocznego postanowienia. Wypełnia mnie przeto duma. Żadnego bym nie zrealizowała. Co nie zmienia faktu, że w tym roku chętnie podejmę się trudu skompletowania w głowie barfnych informacji. Bardzo powoli, żeby niczego nie obejść. Za rok, za dwa pomyślę o wdrożeniu mięcha i krwi w życie... nie sądzę, bym wcześniej była gotowa na radykalną zmianę. W końcu BARF jest stanem umysłu. Żebyście se nie myśleli przypadkiem, parkiet umazany posoką mnie nie odstrasza! Tu tkwi moc raw food.

Z jakiego powodu ten minus? Mocno angażuję matczyny instynkt (wyłącznie psi, bo dzieci fuj), przez co zaniedbuję dyscyplinę. Chodzimy na treningi z posłuszeństwa cywilnego, ale póki żyję w ciągłym napięciu i stresie, czarno to widzę. Muszę pogodzić się z tym, że mam silnego psiura, a nie maminsynka. W socjalizacji bardzo pomogła nam BC Bonny. Zamiast dziabnąć go raz i porządnie (miewa ku temu sporo okazji), cierpliwie znosi niezgrabne zaczepki. Pierwsza goranowa miłość, towarzyszka szczenięcego życia. Chętnie spłodziłby bordera polskiego, tak coś czuję. Gdyby nieszczęśliwy splot okoliczności. Dlatego dobrze, że (jeszcze) nie dzielą tej samej chałupy.

Wymuszona radość Bonny., niczego nieświadom Goran.
Wraz z nowym szczylem w domu uświadomiłam sobie, że nie zagości pod moim dachem już żaden inny pies. Tylko ogar. Zawsze darzyłam tę rasę szczególnym sentymentem, ale oglądałam się za malinoisami, aussie, dogami, czy husky (notabene wciąż żyje ze mną 13letni Yeti). Cieszę się, że koniec końców stara miłość nie rdzewieje i pozostałam wierna miłkowej tradycji.

25 lat na jednej klatce. 
Na koniec pochwalę się, że bierzemy udział w Wyzwaniu Piesologii! Wreszcie mam motywację, by codzienne otwierać gmaila i nie dopuszczać już do sytuacji, kiedy muszę usuwać 1000+ nieprzeczytanych wiadomości.

G&G
Obsługiwane przez usługę Blogger.